Aktualności

MISJA, przygoda i ciężki kawałek chleba

12.10.2022 • Daniel Niezdropa

Funkcjonariusze Polskiej Policji od wielu lat uczestniczą w misjach pokojowych pod auspicjami Organizacji Narodów Zjednoczonych, Unii Europejskiej oraz innych (OBWE, UZE). Realizują zadania wynikające z rezolucji i przepisów wydawanych przez te podmioty, stoją na straży bezpieczeństwa demokratycznych wartości oraz działają na rzecz pokoju. Wspólnie z policjantami z różnych zakątków świata szkolą się po to, aby cel misji został osiągnięty, nie doszło do eskalacji zagrożeń, a jeśli już pojawiłyby się sytuacje kryzysowe, to muszą zrobić wszystko, żeby im jak najszybciej przeciwdziałać. To nie są wakacje, jak niektórym mogłoby się wydawać. To odpowiedzialność i ryzyko wystąpienia nieprzewidzianych zdarzeń. To też wielka przygoda, poznanie innych ludzi, kultur, tradycji, historii. O byciu policyjnym misjonarzem rozmawiamy z emerytowanym funkcjonariuszem Policji, człowiekiem o wielu pasjach i serdecznym usposobieniu – Arturem Walczukiem, ostatnim policyjnym ekspertem na misji w Liberii (w Afryce Zachodniej).


Foto: Przygotowania do tzw. Medal Parade, czyli nadania odznak ONZ „Za służbę dla pokoju”

INSPIRACJA

Zadaniem redakcji Stołecznego Magazynu Policyjnego jest publikowanie artykułów, które zaciekawią i staną się źródłem nieznanej dotąd wiedzy z różnych dziedzin. W wielu dotychczasowych zapowiedziach miesięcznika, staraliśmy się tak przedstawiać zarysy naszych publikacji, aby sięganie po gazetę stało się standardem w życiu garnizonu. Takie jest założenie, aby nasze branżowe pismo i poruszane w nim tematy oscylowały wokół najbardziej praktycznych i ciekawych elementów służby i pracy w Policji, a także dotykały tych sfer życia poza Policją, które mogą ją w pewien sposób jeszcze bardziej wzbogacić.

Tym razem postanowiliśmy zająć się tematyką misji pokojowych. W ostatnich latach na łamach SMP pojawiały się relacje z zagranicznych wyjazdów szkoleniowych, udziału policjantów z garnizonu stołecznego w rotacjach Jednostki Specjalnej Polskiej Policji w Kosowie, był też wywiad z policjantem, który w takim kontyngencie uczestniczył. Jednak uznaliśmy, że ta tematyka ma wiele  ciekawych aspektów, do których warto dotrzeć i bardziej przybliżyć je naszym czytelnikom. Czy wszystkie misje są takie same, czym się różnią, jak często się odbywają? Te oraz inne pytania pojawiły się w zamysłach i wtedy wpadliśmy na pewien trop… Właśnie szukając inspiracji, również poza naszym garnizonem, odnaleźliśmy informację o policjancie, dziś już emerytowanym sierż. sztab. w stanie spoczynku, który służył w bielskim OPP i był ostatnim funkcjonariuszem z ramienia Polskiej Policji, który zakończył misję pokojową w afrykańskiej Liberii w 2018 roku.

Od myśli przeszliśmy do czynów. Kontakt nawiązaliśmy błyskawicznie i nasza propozycja na przeprowadzenie wywiadu, można powiedzieć bez chwili zastanowienia została przyjęta. Artura Walczuka znaliśmy jedynie ze zdjęcia, na którym jawił się zresztą, jako serdeczny i miły człowiek o filmowym wręcz uśmiechu i rysach twarzy. Dlaczego filmowym? Bo wyglądem przypominał aktora, śp. Stanisława Mikulskiego znanego z roli Hansa Klossa w „Stawce większej niż życie”. Oglądając kolejne relacje z jego pobytu w Afryce, doszliśmy do wniosku, że to bardzo wyrazista postać, profesjonalista i policjant z krwi i kości, prawdziwy ideowiec i pasjonat, a kolejne rozmowy z nim tylko utwierdziły nas w przekonaniu, że trafiliśmy na wspaniałe źródło wiedzy o policyjnych arkanach misji pokojowych.


Foto: Inspekcja chińskiego FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji

JAK ZOSTAŁEM MISJONARZEM

„Jest dużo takich, którzy twierdzą, że my tam nic nie robimy, mówią, że jedyny problem, to że kończy się lód do drinków, a to nie jest prawda. Wszystkie misje to była dla mnie jedna wielka przygoda. Ta służba to prestiż, miałem pracę, która była moja pasją i zawsze myślałem, czy mogę zrobić więcej, żeby być jeszcze lepszym policjantem, żeby podczas kolejnej procedury wypaść jak najlepiej.” – To słowa wypowiedziane przez Artura Walczuka kilka lat temu podczas jednego z internetowych wywiadów.

Nie bez kozery je zacytowaliśmy. Oddają w pełni to, że do swojego udziału w misjach pokojowych przywiązywał wielką wagę. Powiedzmy szczerze, widząc go w akcji podczas ćwiczeń formacji policyjnych z całego świata, prezentował się jak prawdziwy dowódca. Stopień podoficerski na jego pagonach dla uczestników ćwiczeń nie grał roli, chociaż mógł czasami zdziwić i zmylić osoby oglądające te zdjęcia. Jednak dobrze wiemy, że nie jest to wyznacznik fachowości. Dla nas Artur jest ekspertem w pełnym tego słowa znaczeniu i prawdziwą wizytówką Polskiej Policji. Dlatego chcemy przybliżyć jego misyjną historię.

Kiedy rozmawialiśmy jeszcze przed wywiadem, dowiedziałem się o Twoim jakże ważnym epizodzie w Szkole Podchorążych Rezerwy i służbie wojskowej? Czy to stało się przyczynkiem do podjęcia decyzji o wstąpieniu do służby w Policji? Czy może już wcześniej wiązałeś swoją przyszłość ze służbami mundurowymi?

Do odbycia zasadniczej służby wojskowej zgłosiłem się na ochotnika, bo uważałem, że tak trzeba. Od dzieciństwa byłem harcerzem, gdzie bawiliśmy się w tzw. „parawojsko”. Z tego powodu unikanie wojska uważałem za nieszczere. Ponieważ ukończyłem studia, to dla mnie obowiązkową służbą wojskową było długotrwałe przeszkolenie studentów (6 miesięcy). Zostałem tzw. bażantem, czyli podchorążym SPR (Szkoły Podchorążych Rezerwy) przy Centrum Łączności i Informatyki w Zegrzu. Po ukończeniu trzymiesięcznej części szkoleniowej skierowano nas na praktyki dowódcze na stanowiskach oficerskich. Ja, z uwagi na to, że byłem już wtedy spadochroniarzem, płetwonurkiem i sportowcem, dostałem skierowanie do 10 Batalionu Desantowo-Szturmowego w podkrakowskiej Rząsce. Pełniłem tam funkcję dublera dowódcy plutonu, ale jako, że mój dowódca plutonu uczył się w tym czasie w centrum językowym, to nie miałem kogo dublować, więc dublowałem sam siebie.

Do wojska trafiłem ze szkoły, w której wówczas pracowałem. Dyrekcja była na tyle miła, że opłaciła bilet jednemu z nauczycieli i kilku uczniom, aby mogli przyjechać na moją przysięgę wojskową, co wspominam z nostalgią. W tamtym okresie uważałem, że na pracę w szkole jestem za młody i zbyt mało życiowo wyrobiony, dlatego szukałem innych wariantów. W wojsku zostać nie mogłem, bo mój batalion był likwidowany, a ja nie chciałem zmieniać bordowego beretu na żaden inny. Więc złożyłem papiery do Policji.


Foto: Szkolenie SAR (Search and Rescue) - poszukiwanie i ratowanie


Foto: Szkolenie SAR (Search and Rescue) - poszukiwanie i ratowanie


Foto: Ćwiczenia CRC (Crowd and Riot Control) - kontrola tłumu i demonstracji


Foto: Wraz z chińskim FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji, w trakcie LRP - patrolu długodystansowego, spotkanie w lokalnym komisariacie w okolicy Voinjamy

Rozmawiamy o misjach, dla nas jesteś prawdziwym autorytetem w tej dziedzinie, byłeś na misjach pokojowych i obserwacyjnych. Czym się różniły, jaki był przebieg każdej z nich? Jak wyglądała rekrutacja i aplikowanie, tu też zapewne były różnice?

Na temat tego, jak można dzielić wszelkie operacje poza granicami kraju ludzie piszą doktoraty. Do tego dochodzi jeszcze specyfika misji z punktu widzenia wojska i innych służb. Dlatego bezpiecznie powiem, że brałem udział z działaniach poza granicami kraju. Główne różnice pomiędzy misjami to przede wszystkim wypadkowa tego, kto daną misję powołuje oraz mandatu misji. Ja brałem udział z operacjach Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz Unii Europejskiej. Misja w Kosowie, w której uczestniczyłem jako dowódca drużyny Jednostki Specjalnej Polskiej Policji – jeszcze wtedy, gdy znajdowała się ona pod flagą ONZ miała tzw. moc wykonawczą, czyli wszyscy policjanci międzynarodowi wchodzący w skład misji: zarówno członkowie oddziałów zwartych Policji międzynarodowej FPU – Formed Police Units (a wcześniej SPU), jak i eksperci międzynarodowi UNPOL (wcześniej CIVPOL), byli uzbrojeni i mogli zastępować lokalną Policję. Z kolei w Afryce, w Liberii, gdzie byłem tzw. ekspertem policyjnym wg. naszego żargonu, a doradcą policyjnym wg. nomenklatury ONZ, nie byłem uzbrojony. Mandat misji w Liberii, w czasach, gdy byłem tam po raz pierwszy, przewidywał szkolenie, mentoring i doradztwo oraz tzw. budowanie potencjału Narodowej Policji Liberyjskiej. Mandat tej misji zmieniał się regularnie i gdy trafiłem tam po raz drugi, to szkolenia lokalnej Policji było mniej, ale za to było dużo doradztwa i mentoringu. Dla odmiany misja w Gruzji, w której brałem udział, była wystawiana przez Unię Europejską. Naszym głównym zadaniem było obserwowanie, czy wzdłuż granicy nie ma ruchów wojsk, które mogłyby świadczyć o przygotowaniach do kolejnej wojny. Oczywiście zajmowaliśmy się różnymi sprawami, ale to była idea przewodnia.

Jeśli chodzi o nabór na misje, to za każdym razem było inaczej. Większość policjantów zna procedurę naboru do Jednostki w Kosowie, więc nie będę rozwijał tego tematu. Opowiem, jak wyglądał nabór ekspertów i obserwatorów policyjnych.

Za czasów, gdy ja pełniłem służbę w Policji, każda osoba, która chciała być ekspertem policyjnym, musiała ukończyć specjalny kurs, zwyczajowo zwanym „uenką”. Wtedy kursy te organizowano w Centrum Szkolenia Policji w Legionowie. Zasadniczą część kursu stanowiła nauka języka angielskiego, ale była też radiokomunikacja i bardzo dużo rajdowej jazdy samochodem. Kto znał dobrze angielski, to miał lżej. Kurs kończył się egzaminem. Kto go zdał, to trafiał do tzw. zapasu kadrowego, czyli na listę policjantów, którzy są gotowi do wysłania ich za granicę. Był tu pewien haczyk, bo jeśli w ciągu roku nie wyjechało się na misję, to znów trzeba było startować w tzw. kwalifikacjach. Brali w nich udział tylko policjanci, którzy mieli ukończony kurs „UN” i spełniali inne warunki. Osoby, które zdały egzamin, ponownie trafiały na listę oczekujących na wyjazd. Lista była długa, miejsc na wyjazd było mało, więc nie każdy wyjeżdżał. Gdy KGP potrzebowała wysłać policjantów za granicę, to brała ich właśnie z listy oczekujących. Jakie były kryteria faktycznego doboru? Nie wiem i w tym temacie nie będę się wypowiadał. Jeżeli chodzi o mnie, to w dalszej kolejności byłem informowany przez Wydział Kontyngentów o tym, że wybrano moją kandydaturę na konkretną misję i wtedy dostawałem dokumenty do wypełnienia. Na tym etapie nikt z moich przełożonych jeszcze nie wiedział o tym, że być może wyjadę na misję, więc był to okres, gdy już przygotowywałem się do misji, ale jednocześnie byłem traktowany jak każdy inny policjant. Następnie moje dokumenty wysyłano do Nowego Jorku w przypadku misji ONZ lub Brukseli - w przypadku misji UE. Gdy jechałem pierwszy raz do Afryki, to „egzamin” wyglądał tak, że zadzwoniło do mnie dwóch policjantów z Nowego Jorku. Pamiętam do dziś, że jeden był Ukraińcem, a drugi Węgrem. Odbyliśmy luźną rozmowę na wszelakie tematy, podczas której musiałem się wykazać dobrą znajomością języka angielskiego. Byłem wtedy mocno zestresowany i większości tej rozmowy nie pamiętam, ale przypominam sobie, że na pewno rozmawialiśmy o Zakopanem (śmiech). Udało mi się ich wtedy przekonać do mojej „świetnej” znajomości języka angielskiego i tak zaakceptowano moją kandydaturę. Na miejscu w Liberii miałem dwa tygodnie szkolenia wstępnego. Na koniec szkolenia zdawaliśmy standardowy egzamin językowy ONZ, tzw. SAT. Był bardzo trudny dla mnie, ale kolega – egzaminator z Fidżi – był nastawiony przychylnie i jakoś się prześlizgnąłem (śmiech).

Z kolei, gdy wyjeżdżałem do Liberii po raz drugi, to nie dzwonił do mnie już Nowy Jork, tylko bezpośrednio misja. Na miejscy był panel składający się z szefów wszystkich departamentów policyjnej części misji i każdy po kolei zadawał mi pytania po angielsku. Pamiętam, że jednej osoby nie rozumiałem ni w ząb, chociaż mówiła do mnie w języku angielskim! Znów zostałem zakwalifikowany, trafiłem do Liberii, znów szkolenie wstępne i znów SAT. Tym razem SAT już wydawał mi się bardzo prosty. Kilka lat na misjach zrobiło swoje i podciągnąłem znacznie mój „kulejący” angielski.

Jeżeli chodzi o wyjazd do Gruzji, to ja żadnych rozmów nie miałem, bo chyba zasugerowano się tym, że już dwukrotnie byłem wcześniej na misjach. Ale, o ile dobrze pamiętam, to kolega, który miał jechać po raz pierwszy, miał jakiś telefon z Brukseli.


Foto: Z nigeryjskim FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji

Zacytowałem w tytule Twoje słowa: misja to ciężki kawałek chleba. Wyjaśnij nam, co chciałeś przez to powiedzieć? Ciężki, bo niebezpieczny, dlaczego, zagrożenia, choroby? Ciężki, bo rozłąka z rodziną? Ciężki, bo to odpowiedzialność i świadomość reprezentowania godnie swojej rodzimej formacji?

Nie będziemy z siebie robić bohaterów, co własną, prawidłowo zapadniętą piersią, świat osłaniali. Misja w Liberii dla mnie była ciężka głównie z powodów klimatycznych. Żar lejący się z nieba, ciągle mokre ubranie, otarcia od bielizny, chmary komarów, nieustająca biegunka, brak prądu, efekty uboczne tabletek przeciwmalarycznych, ciągłe nocki, brak aut… Długo by pisać. Oczywiście istniał też element ryzyka, ponieważ byłem doradcą liberyjskiej jednostki antyterrorystycznej. Ale ciągłe zmęczenie powodowało, że człowiek się wyłączał. I nie myślał o niebezpieczeństwie. Ja z mojej pierwszej Afryki pamiętam, że cały czas byłem zmęczony i niewyspany. Całą noc siedziało się za kierownicą, „ciemno, że oko wykol”, bo nie było latarni, ludzie, których nie widać, auta bez świateł, nieoświetlone punkty kontrolne, brak dróg lub wielkie dziury w resztkach tych dróg. To powodowało, że człowiek cały czas jeździł skoncentrowany. Po powrocie do domu usiłowałem się wyspać, ale o 8 wyłączali generatory i wyłączał się klimatyzator. Po kilku chwilach w mieszkaniu był żar, jak w piekarniku i jeśli do czasu nagrzania się mieszkania nie zasnąłeś, to potem już ci się to na pewno nie udało. Ciągłe pisanie raportów, bezsensowne odprawy. Bycie dowodzonym przez ludzi o niskiej kulturze pracy. Kłopoty językowe. To wszystko nie było proste.

Ludzie, którzy słyszą o misjach poza granicami kraju, widzą oczami wyobraźni wieloosobowe kontyngenty wojskowe z ciężkim sprzętem. Widzą jadące Rosomaki, latające helikoptery, talibów i walkę. Ale kontyngent, to też dwóch, trzech ludzi, jak ja i moi koledzy gdzieś na końcu mapy, w miejscu, o którym ludzie zapomnieli. Jakie grożą nam niebezpieczeństwa pokazują życiorysy trzech moich kolegów, którzy zginęli w rejonach swoich misji. Andrzej Kaczor zginął w 1995 r. w Kurdystanie pełniąc służbę w kontyngencie UNGCI. Poległ od wybuchu przydrożnej bomby. Andrzej Buler zginął w 1997 r. na terenie Bośni. Leciał helikopterem, który uległ katastrofie. Bogdan Laskowski, dowódca Polskiego Kontyngentu Policyjnego przy UNMIL zmarł w Monrowii w 2005 r. Zabiła go ciężka postać malarii. Ponadto dwóch polskich policjantów zginęło w czasie trwania misji w wypadkach komunikacyjnych.

W Liberii przede wszystkim występuje zagrożenie epidemiczne. To teren, na którym występują choroby nam nieznane. Choćby wspomniana malaria, ale oprócz tego cały szereg gorączek krwotocznych. Malaria jest zdradliwa, bo daje obawy podobne do przeziębienia. A przeziębić się nie jest trudno, gdy na ulicy żar leje się z nieba, a w biurach działają dla odmiany klimatyzatory. Przy pierwszym bólu gardła lub katarze trzeba iść zrobić test na malarię. Ale nasza mentalność często każe nam ignorować te objawy i usiłujemy je leczyć witaminą C. Jest to niebezpieczne, bo przy niektórych odmianach malarii czas ma znaczenie. Drugim poważnym zagrożeniem jest przestępczość kryminalna. Liberia to miejsce, gdzie nie ma pracy. Większość ludzi nie żyje, a stara się przetrwać. Do tego pewna część społeczeństwa to byli partyzanci, którzy walczyli w wojnach liberyjskich jako dzieci-żołnierze. Są do cna zdegenerowani. Dlatego dla personelu misji w nocy była ogłaszana godzina policyjna. Po prostu nocą ulice nie były bezpieczne. A warto wiedzieć, że podstawowym narzędziem służącym do popełnienia przestępstwa jest tam maczeta.


Foto: Od Dowódcy nigeryjskiego FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji, otrzymuję pamiątkowy szal


Foto: Wizytacja nigeryjskiego FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji, w mieście Gbarnga


Foto: Pożegnanie nigeryjskiego FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji, kończącego służbę na misji


Foto: Pożegnanie nigeryjskiego FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji, kończącego służbę na misji

Najbardziej, można powiedzieć wielokulturową była misja liberyjska, mnogość formacji, Hindusi Chińczycy, Nigeryjczycy i wielu innych? Czym się tam dokładnie zajmowałeś, czy byłeś sam, a może byli też inni funkcjonariusze z Polski, jak wyglądał Twój dzień, szkolenia, odprawy?

Tak, pytasz o moją drugą Liberię. Bo ja tam byłem dwa razy. Za drugim razem pracowałem w komórce koordynującej pracę naszych oddziałów zwartych Policji międzynarodowej. Zajmowałem się planowaniem operacyjnym i szkoleniem. Podlegały nam trzy oddziały z: Nigerii, Indii oraz Chin.

Początkowo było ze mną jeszcze dwóch policjantów z Polski. Szczerze, to raczej ja byłem z nimi, bo to ja do nich dołączyłem. Jednakże, po którejś redukcji personelu misji, moi polscy koledzy wrócili do kraju, a ja zostałem w Afryce. Wtedy też zostałem dowódcą kontyngentu i zastępcą dowódcy kontyngentu... i nawet całym kontyngentem! Na szczęście, będąc przez lata przyzwyczajonym do „dziwnych” dowódców, jakoś przeżyłem to słabe dowodzenie samym sobą (śmiech).

Zasadniczo mój dzień wyglądał tak, że rano jechałem do biura. Byłem tam zazwyczaj wcześniej niż inni, bo lubię wcześnie wstać. W biurze odpalałem przelewowy ekspres do kawy. Na jego dźwięk zjawiał się szef całego pionu policyjnego, czyli mój najwyższy szef, który również cierpiał na bezsenność. Spijaliśmy kawę, usiłując się nawzajem zrozumieć: najtrudniej zrozumieć kogoś, dla kogo język angielski jest językiem rodzimym. I odwrotnie – dla nativów nasz wyuczony angielski nie jest prosty. Wcześniej, gdy miałem szefa szwajcaro-amerykanina, którego też trapiła bezsenność, to przy porannej kawie żartowaliśmy nawzajem z tego, co wydarzyło się w polityce w naszych krajach. Później schodziła się reszta zespołu, szef robił odprawę i każdy ruszał na swój kierunek: szkolenia, wizytacje, opracowywanie dokumentacji, logistyka itp.

Ja spędzałem mniej czasu w biurze niż moi koledzy, bo byłem odpowiedzialny za szkolenie. Więc głównie tarzałem się w błocie z naszymi międzynarodowymi policjantami, potykałem się na gołe pięści na salach gimnastycznych, usiłowałem nie dać się zastrzelić na strzelnicy i rozjechać transporterem na poligonie.


Foto: Policjanci Hinduskiego FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji, w strojach tradycyjnych


Foto: Szkolenie dla hinduskiego FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji


Foto: Z hinduskim FPU (Formed Police Unit) - Oddział Zwarty Policji

Z tego co wiem, to misja obserwacyjna w Gruzji, była nie dość, że odpowiedzialna, to pozostawiła wrażenia i wspomnienia, a do tego schowany w pamięci obraz gruzińskiej Policji, formacji bardzo nowoczesnej, jak na ten region świata?

Tak, Gruzja to było coś wspaniałego. Byłem tam dwa razy. Raz, że kraj bardzo ciekawy, dwa, że ludzie sympatyczni, a trzy, że miałem szczęście do reszty moich koleżanek i kolegów z kontyngentów. Poznałem tam wspaniałych Polaków, zarówno policjantów, jak i przedstawicieli innych służb, a nawet cywili. Z wieloma mam kontakt po dzień dzisiejszy. Towarzystwo międzynarodowe też miło wspominam. No i system pracy inny niż w ONZ. Dzięki niemu nie musiałem miesiącami pracować po 7 dni w tygodniu.

Z racji tego, że działałem w zespołach, które w swoich zadaniach miały spotkania z przedstawicielami miejscowej Policji, to dość dobrze poznałem tę formację. Gdy w 2007 r. wyjeżdżałem na swoją pierwszą misję, to oczywiście, jak każdy Polak - byłem przekonany, że nasze rozwiązania organizacyjne są najlepsze z możliwych. W Kosowie miałem okazję zetknąć się z zupełnie inną kulturą pracy. Z Gruzją było podobnie. Jadąc do Gruzji byłem przekonany, że będziemy w pewien sposób mentorami dla miejscowych policjantów. Najpierw zaskoczyła mnie nowoczesność gruzińskiej Policji. Oni już 11 lat temu nosili obowiązkowe kamery nasobne. Mieli świetne wyposażenie, samochody, mundury, broń. Mieli wysoką wykrywczość. Byli bardzo szanowani przez społeczeństwo. Mieli kompletnie inne rozwiązania organizacyjne. Współpracę z nimi wspominam bardzo dobrze.

Czy udział w misjach wykorzystywałeś na poznawanie nowych kultur, zabytków, ludzi, smaków, historii, mentalności? Czy mógłbyś zostać podróżnikiem?

Ogólnie, to jako, że „głupi ma zawsze szczęście” (śmiech), to ja jako wyjątkowo „głupi” miałem w życiu szczęścia wyjątkowo dużo. Gdy byłem w Kosowie, to z uwagi na to, że dowódca kontyngentu mi ufał, miałem zgodę, aby raz na jakiś czas z drużyną, którą dowodziłem, pojechać gdzieś na zapoznanie się z terenem. Tym sposobem zwiedziłem całe Kosowo. Do tego nauczyłem się podstaw albańskiego, co tylko ułatwiało nam podróżowanie. Gdy byłem pierwszy raz w Liberii cały, niemal trzytygodniowy urlop spędziłem z moją żoną zwiedzając Ghanę. Była to wyprawa w wersji budżet, więc było tanio i egzotycznie. Ponadto zwiedziłem Park Narodowy Sapo. Byłem raczej jednym z nielicznych Polaków, którym to się udało. Byłem na pewno pierwszym Polakiem, który przebiegł maraton w Akrze, stolicy Ghany. Przez dwa lata w Gruzji, każdą wolną chwilę spędzałem na podróżowaniu. Pieszo, konno, autem i pontonem. Miałem szczęście być otoczonym przez ludzi, którzy lubili rzucać życiu wyzwania. Druga Liberia była słaba podróżniczo. Jednakże to wtedy miałem okazję sypiać w Afryce pod namiotem. A wszystko dzięki temu, że spotkałem tam polskich elektryków.

W okolicy Monrowii znajdowała się hydroelektrownia. Została ona uszkodzona podczas wojen liberyjskich. Przez całe lata była niedziałającą ruiną. Jednakże w końcu znalazły się pieniądze na jej odbudowę. Okazało się, że odbudowywali ją między innymi Polacy pracujący dla firm międzynarodowych. Polacy stawiali też słupy wysokiego napięcia łączące elektrownię z Monrowią. Mocno się z nimi zakolegowaliśmy. Spędzaliśmy razem czas wolny. Ja jestem dobrym kucharzem, więc wpadali do nas na kolacje, a oni mieli gitarę i robiliśmy posiadówki. Tym bardziej, że mój współlokator – Polak, zawodowy pracownik ONZ, też sprawnie posługiwał się tym instrumentem.

Natomiast jeśli chodzi o egzotyczne podróże, to muszę przywołać tu postać innego misjonarza, który niegdyś był mi druhem. Mój kolega Marek tak zakochał się w Liberii, w czasach, gdy służył tam jako polski policjant, że wrócił później jako podróżnik i pokonał szlak w dżungli, dzięki czemu chyba dostał nawet nominację do Kolosa – znanej, polskiej nagrody podróżniczej.


Foto: Odwiedziny w Domu Dziecka


Foto: Odwiedziny w Domu Dziecka

Czy pomimo tego, że jesteś już na zasłużonej emeryturze, to czy myślisz o tym, aby wykorzystać swoje doświadczenie wracając na inną misję, już nie jako funkcjonariusz, ale jako cywil, inny ekspert, konsultant. Jeżeli chodzi o specyfikę pełnienia służby w Afryce, to nic stamtąd nie jest Ci przecież obce. Nie byłoby żal utracić zdobytych umiejętności?

Powrót na misję, jako cywil, to było moje marzenie. Ale marzenie to zostało zabite przez tzw. prozę życia. Więc nie – nie myślę już o powrocie na misje. Ze swojej służby w misjach jestem dumny. Myślę, że wstydu nie było. W Policji byłem nikim, zwykłym starszym sierżantem, jakich są tysiące. A jednak regularnie wyjeżdżałem. Ktoś powie, że pewnie miałem układ. Ale, gdybym miał markę, to czy byłbym tylko starszym sierżantem? Wolę wierzyć w to, że wyjeżdżałem, bo wyrobiłem sobie markę.

Dzięki wyjazdom wszyscy policjanci misjonarze zebrali masę doświadczeń. Mam świadomość, że nasze doświadczenia można było jeszcze bardziej wykorzystać. Takie jest moje skromne zdanie. Chociaż, nie powiem, były momenty, gdy korzystano z tego, czego się nauczyliśmy: EURO i wszystkie inne międzynarodowe imprezy sportowe, które odbywały się w naszym kraju po EURO. Wszyscy moi mistrzowie i mentorzy w misjonarskim fachu zakończyli już służbę. Nie wątpię, że ich miejsca zajmą kolejni, oni również wkroczą na tą niełatwą misjonarską ścieżkę, zdobędą doświadczenie itd. W ONZ, w UE wykonywaliśmy różne zadania i pracowaliśmy na różnych stanowiskach. Byliśmy liderami, planistami, sztabowcami, szkoleniowcami. Po powrocie do Polski wracaliśmy do codziennej rzeczywistości, szlifowaliśmy bruk, byliśmy zwykłymi policjantami. Jednak byliśmy dumni ze swoich misji, bo wiele serca, zaangażowania, a niekiedy też zdrowia zostawiliśmy za granicą. Ta służba to był jednak prestiż. Moje doświadczenie, które nabyłem podczas misyjnych wyjazdów, wykorzystuję dziś na innych polach. A o swojej misjonarskiej i policyjnej przeszłości zawsze opowiadam z przyjemnością. To była przygoda z jednej strony, ale też ciężki kawałek chleba z drugiej. Dlatego mam wielki szacunek dla wszystkich misjonarzy i weteranów.

Emerytura to jedynie nabycie prawa do pobierania świadczenia, wiem jednak, że na innych płaszczyznach starasz się spełniać. Harcerstwo, oświata, sztuki walki. Opowiesz nam o tym?

Zanim wstąpiłem do Policji, miałem wiele pasji. Niestety z uwagi na charakter służby, niemal żadnej z nich nie mogłem kontynuować. Oczywiście, jak ktoś był lwem logistyki, to pracował od poniedziałku do piątku, od 7:30 do 15:30 i mógł mieć jakieś życie poza pracą. Jeśli jednak jesteś na końcu łańcucha pokarmowego, to grafik zmienia Ci się w takim tempie, że nawet Twoja rodzina zaczyna żyć Twoją pracą. A do tego jeszcze z racji moich częstych wyjazdów, grafik czasami potrafił mnie zaskoczyć.

Odejście na emeryturę spowodowało, że mogłem wrócić do tego, co było moja pasją, zanim wstąpiłem do służby. Zacząłem znów angażować się w harcerstwie – mojej największej pasji. Odnowiłem kontakt z judo. Na karierę zawodniczą jest już za późno, ale 2 lata w Gruzji – kraju, który jest potęgą w tej dyscyplinie, dały mi wiedzę i doświadczenie, którymi dzielę się z zawodnikami, jako trener. Z przypadku wróciłem też do nauczania. Z tego akurat nie jestem zadowolony, bo chętnie odszedłbym z zawodu nauczycielskiego, ale czuję się zobowiązany, więc rzucam grochem o ścianę i usiłuję uczyć (śmiech).


Foto: Teraz syn przejmuje harcerską pałeczkę

Podczas misji, a szczególnie tej afrykańskiej, poznałeś „ambasadorów” wielu policyjnych formacji, czy utrzymujesz z nimi kontakt, odwiedzacie się?

Moje kontakty z kolegami policjantami z innych krajów nieco osłabły. Jednakże mam na tym polu jakieś sukcesy. Kolegę z Bośni odwiedziłem z rodziną dwa razy. Będąc w Gruzji, poleciałem do kolegi Turka, bo było po sąsiedzku. Odwiedzając matkę chrzestną mojego syna w Niemczech, odwiedziłem przy okazji mojego kolegę – komendanta komisariatu Policji Rzecznej. Mnie odwiedził kiedyś mój niemiecki dowódca – razem zwiedziliśmy Karkonosze. Gościłem też kolegę policjanta z Ukrainy.

Po rozpoczęciu wojny na Ukrainie napisałem do wszystkich moich kolegów po obu stronach linii frontu, że mogą na mnie liczyć. Dałem schronienie żonie, synowi i córce kolegi z Ukrainy, z mojego zespołu z Liberii. Później mieszkała u nas przez kilka miesięcy dziewczyna z dzieckiem. Dziewczyna ta, to najlepsza przyjaciółka mojej kumpeli – kapitana Sił Zbrojnych Ukrainy. A dziewczynka jest jej córką chrzestną.

Mam kontakt z policjantami z Chin. Korzystamy z komunikatora „We chat”. Z innymi kontaktuję się przez Facebooka.

Jesteś doskonałym przykładem na to, że mając w sobie upór, ideę i pasję można osiągnąć życiowy cel. Może na tej drodze nie uda się wszystkiego skruszyć, ale bycie takim policjantem, jakim Ty byłeś, powinno napawać dumą całe nasze środowisko. Może chciałbyś przekazać policjantom jakąś życiową mądrość, cenna radę, a może dobrą praktykę? Aby nie tracili idei.

Przede wszystkim, jak już mówiłem, jestem doskonałym przykładem na to, że „głupi ma zawsze szczęście” (śmiech). Byłem najzwyklejszym ze zwykłych. Miałem szczęście, bo udało mi się spotkać ludzi, którzy coś tam we mnie dostrzegli. Może wygrałem swoją naiwnością? Wstępując do Policji nie wiedziałem nawet, że mundurówka ma inny system emerytalny. Nie myślałem po prostu o tym. Służba, mundur, to się liczyło, o tym myślałem.

Każdy z nas od życia oczekuje czegoś innego. Jeden chce mieć dom z ogródkiem i co sobotę grillować kiełbasę śląską i zapijać ją piwkiem. Drugi mieszka z rodzicami i każdą wolną chwilę spędza realizując swoje pasje. Dobiera nas do służby program komputerowy, więc jesteśmy do siebie podobni. Przyjęło się sądzić, taki pokutuje stereotyp, że w Policji większość rzeczy osiąga się przez znajomości. Ale chyba nie do końca, skoro we mnie ktoś dostrzegł to coś. Dlatego moja rada: rób wszystko jak najlepiej, staraj się, pokazuj policyjną moc, bądź pracowity, wytrwały, aby też dostrzeżono Ciebie. A jeśli nie wierzysz w siebie, to życz szczęścia Twojemu koledze – może jak zostanie naczelnikiem, to dostrzeże Twój potencjał i dołączysz do jego zespołu.

Dla mnie to była pasja. Zawsze starałem się być jeszcze lepszym w tym co robię.

Dziękuję za rozmowę.

Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Artura Walczuka.