Śladami policyjnych reform. Losy milicjantów w opozycji
19.05.2023 • Daniel Niezdropa
Co jakiś czas na wydawniczych rynkach pojawiają się ciekawe książki prezentujące najważniejsze dla naszej formacji wydarzenia, dzięki którym Polska Policja mogła się zmieniać i dostosowywać do obowiązujących w Europie i na świecie trendów. Karty dzieł o policyjnej historii ukazują sylwetki policjantów, którzy poświęcali się dla jej dobra, budowania etosu oraz tego, aby Policja była bliska społeczeństwu. Stąd dzisiejsza służba stara się być otwarta i przyjazna, wychodząc naprzeciw społecznym oczekiwaniom, ważąc opinie i wsłuchując się w postulaty obywateli. Z garnizonem stołecznym związanych jest wielu odkrywców historycznych epizodów. Ich żmudna i drobiazgowa praca zaowocowała między innymi powstaniem książek, mających nie tylko ocalać od zapomnienia, ale pokazywać w środowisku mundurowym i poza nim, że nawet w trudniejszych dla Policji czasach w jej szeregach służyli funkcjonariusze, którzy dostrzegali potrzebę zmian, czy to tworzenia w niej związków zawodowych, jak również podejmowania działań reformatorskich, mających służbę poprawiać i uspołeczniać. Przykładem takiego „naszego człowieka” jest Wiktor Jerzy Mikusiński, nadkomisarz w stanie spoczynku, który jako jeden z pierwszych w początkach wolnej Polski po 1989 roku piastował stanowisko Komendanta Stołecznego Policji. Jest autorem wielu ciekawych publikacji, opowiadających o policyjnych reformatorach w Milicji Obywatelskiej, ale też doświadczonym policjantem, który podejmował walkę z rosnącą przestępczością lat siedemdziesiątych. To też bardzo wyrazisty przykład policjanta, któremu dobro funkcjonariuszy zawsze będzie bliskie sercu.
Zdjęcie: Cela 11 Oddział Zewnętrzny ZK Białołęka, obóz internowanych, 1982 rok. Archiwum prywatne W.J. Mikusińskiego
SENS POLICYJNEJ SŁUŻBY
„Ja, obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, świadom podejmowanych obowiązków policjanta, ślubuję: służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia. Wykonując powierzone mi zadania, ślubuję pilnie przestrzegać prawa, dochować wierności konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej, przestrzegać dyscypliny służbowej oraz wykonywać rozkazy i polecenia przełożonych. Ślubuję strzec tajemnic związanych ze służbą, honoru, godności i dobrego imienia służby oraz przestrzegać zasad etyki zawodowej”.
Słowa roty w pełni wyrażają sens policyjnej służby. To wyjątkowe ślubowanie, które składa każdy funkcjonariusz na początku swojej ścieżki zawodowej. Te słowa powinny odzwierciedlać nie tylko oddanie najwyższym wartościom i gotowość do poświęceń, ale przede wszystkim to, że służebna, społeczna rola, jaką ma do wykonania każdy funkcjonariusz, ma być ochroną dla ludzkiego dobra, życia, zdrowia i mienia, a także bezpieczeństwa wewnętrznego państwa.
Koleje policyjnej formacji nie zawsze miały chlubne karty, jednak dzisiejsza służba to już inne realia. Mamy ustawę o Policji, która ściśle reguluje wszelkie zasady działania formacji, zadania oraz obowiązki funkcjonariuszy. Mamy też szereg innych przepisów, które normują szczegółowe kwestie funkcjonowania Policji, mamy też związki zawodowe, zarówno policjantów, jak i pracowników Policji. Czy można oczekiwać jeszcze więcej? Na pewno, bo póki w obecnym kształcie trwa policyjna formacja, to zapewne nie koniec prac nad jej rozwojem i dbaniem nie tylko o policjantów i pracowników, ale o to, żeby Policja była doceniana za wykonywane zadania i ciężką rolę, jaką przyszło jej realizować. Niełatwą, bo poddawaną ciągłej społecznej ocenie, niekiedy krytycznej, ale też pełnej zadowolenia z realizacji przez nią ustawowych obowiązków. Praca i służba w godnych warunkach, właściwie wynagradzana, a przy tym dopełniona jak najlepszą społeczną oceną, to kierunek, w jakim nie tylko Polska Policja, ale większość tożsamych jej światowych i europejskich formacji dzisiaj podąża.
MAŁO ZNANA, ALE WAŻNA HISTORIA
Może nie wszystkim młodym pokoleniom funkcjonariuszy, ale i społeczeństwu, nie jest znana ta część policyjnej historii, bez której nie byłoby reform i zmian, nie tylko w strukturze, sposobie działania, ale przede wszystkim w mentalności. To historia, kiedy w trudnym czasie przemian ustrojowych, grupa funkcjonariuszy MO postanowiła zmienić postrzeganie formacji przez społeczeństwo, poprawić byt służby, stworzyć możliwość wprowadzenia reform, które miałyby usprawnić jej funkcjonowanie. To historia milicjantów, później policjantów, chociaż nie wszyscy założyli ponownie mundur w nowych realiach. To historia tych, którzy dopiero w wolnej Polsce mogli zobaczyć plony swojej pracy u podstaw nad tym, aby w Milicji Obywatelskiej, a później Policji coś drgnęło. Ta reakcja łańcuchowa, którą swoim uporem zainicjowali związkowi aktywiści, stała się ważnym zalążkiem powstania dzisiejszych struktur związkowych i jakże ważnych dla formacji zmian.
Ich ciężkiej pracy nie można zaprzepaścić, bo ci, którzy walczyli o prawa funkcjonariuszy, robili to wyłącznie z troski o dobro formacji. Chcieli, żeby było lepiej, żeby milicjanci (policjanci) w Polsce mieli takie same prawa, jak funkcjonariusze w każdym innym demokratycznym kraju. Była ich może garstka, ale dali radę tysiącom przeciwności, ustrojowych, resortowych. Przeżyli szykany, internowania, utratę pracy, ale do samego końca się nie poddali. Ta ich wyjątkowa solidarność powinna być prawdziwym wzorem dla dzisiejszych pokoleń.
O historii tworzenia dobrych policyjnych zmian, porozmawialiśmy z jednym z nich, nadkomisarzem w stanie spoczynku Wiktorem Jerzym Mikusińskim – Komendantem Stołecznym Policji, który szefował stołecznemu garnizonowi na początku lat dziewięćdziesiątych. Swojej reformatorskiej misji wciąż pozostaje wierny, Policja zawsze będzie mu bliska, a on sam przypomina kolejnym pokoleniom o swoich odważnych kolegach, którzy wspólnie z nim podjęli się wprowadzenia zmian w Milicji Obywatelskiej. M.in. jest autorem ostatnio wydanych dwóch publikacji o historii policyjnych reform. Pierwsza to „Bunt Milicjantów. Ruch reformatorsko-związkowy funkcjonariuszy Milicji Miejskiej i Milicji Obywatelskiej w garnizonie stołecznym w latach 1918-1919, 1980-1981 i 1989-1990”. Druga pozycja to „Ruch reformatorsko--związkowy funkcjonariuszy w garnizonach MO w 1981 r. na terenie obecnego województwa małopolskiego (Kraków, Nowy Sącz, Tarnów)”.
Reformowanie formacji policyjnych w Warszawie zaczęło się już 105 lat temu, a właśnie w maju minie kolejna, już 22 rocznica próby stworzenia pierwszego Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Ten artykuł jest formą oddania hołdu tym, którzy podjęli się tej bardzo ważnej, postępowej misji.
Ulotka OKZ ZZFMO, druk czarnobiały, offset, A4, sierpień-wrzesień 1981 roku. Archiwum prywatne W.J. Mikusińskiego.
ROZMOWA Z WIKTOREM JERZYM MIKUSIŃSKIM, KOMENDANTEM STOŁECZNYM POLICJI W LATACH 1991-1994
Panie Komendancie, z prawdziwą przyjemnością zapoznaliśmy się z dwiema książkami pańskiego autorstwa. Faktycznie po ich przeczytaniu, możemy śmiało powiedzieć, że grzechem byłoby przejść obok nich obojętnie. Dla policyjnej formacji to pozycje, które powinny znaleźć się w każdej resortowej bibliotece. Chcielibyśmy porozmawiać zarówno o tym, jak powstawały te historycznie ważne prace, ale i o tym, jakie były w tamtych latach realia służby w Milicji Obywatelskiej.
Jest Pan z pokolenia, które do mundurowej formacji wprowadziło wiele dobrego. Formacja, co by o niej nie mówiono, bo przecież to była wtedy Milicja Obywatelska, zaczęła w pewnym momencie stawiać na ludzi wykształconych, mogących swoją wiedzą i doświadczeniem poprawić jej funkcjonowanie, ale też wizerunek. Czy faktycznie tak było, jak wyglądał pański przebieg służby? Dlaczego postanowił Pan zostać milicjantem/ policjantem? Czy oprócz pisania książek, jest jeszcze jakieś inne zajęcie, w którym wykorzystuje Pan swoją wiedzę? Może jakieś ciekawe pasje i zainteresowania?
Ukończyłem Wydział Prawa na Uniwersytecie Warszawskim, specjalizację karną. Miałem zajęcia z kryminologii, kryminalistyki, medycyny sądowej, w tym również psychiatrii sądowej. Znajomość tych przedmiotów pozwalała mi myśleć o zawodzie prawniczym, aby zostać sędzią, prokuratorem, a nawet wykorzystać te możliwości w ówczesnej Milicji Obywatelskiej, wykrywając sprawców przestępstw. Tej ostatniej możliwości jednak wtedy poważnie nie brałem pod uwagę. Życie bywa jednak przewrotne, czasami o czymś nie myślimy, a coś przychodzi samo.
Zaraz po skończeniu studiów spotkałem kolegów ze swojego rocznika, z tego co pamiętam, to był rok 1972. Wtedy już pracowałem, bo pracę magisterską obroniłem dwa lata wcześniej. Byłem referentem prawnym w branży handlowej, oczywiście państwowej. Zostałem tam skierowany przez uniwersyteckiego pełnomocnika ds. zatrudnienia studentów, w związku z tym, że w tamtych czasach wszystko w Polsce było planowane i reglamentowane. Tak to wyglądało również w przypadku ukończenia szkoły i pójścia do pracy. W przypadku studenta to wspomniany pełnomocnik wskazywał, w jakim miejscu świeżo upieczony magister podejmie pracę.
Praca ta była nudna i mało rozwijająca. Zajmowałem się przygotowywaniem i gromadzeniem różnych dokumentów, dotyczących między innymi nadużyć w sklepach. Wrócę do wątku, kiedy spotkałem swoich kolegów. Z jednym z nich, który został milicjantem i pracował w Pałacu Mostowskich, zaczęliśmy rozmawiać o służbie i pracy. Zaprosił mnie nawet do siebie, abym zobaczył, czym się zajmuje. Nie powiem, bardzo mi to zaimponowało. Od słowa do czynu było już niedaleko. W tym okresie w Milicji Obywatelskiej wprowadzono reformę, zgodnie z którą oficerem mógł zostać tylko funkcjonariusz z wyższym wykształceniem i najlepiej z tytułem magistra. Dlatego można powiedzieć, że milicyjne kadry były ukierunkowane na poszukiwanie kandydatów, którzy mogliby zasilić korpus oficerski, a funkcjonariusz, który namówił do służby magistra, mógł liczyć na nagrodę. Moi koledzy, którzy już służyli w MO, powiedzieli: na co ty czekasz? I zaprowadzili mnie do kadr. Nie każdy mógł jednak liczyć na możliwość dostania się do służby. Można powiedzieć, że rekrutacja w tym bardzo hermetycznym środowisku odbywała się najpierw przez polecenie dobrych kandydatów spośród osób sobie znanych. I tak w kadrach napisałem podanie, wypełniłem ankietę personalną i czekałem kolejne pół roku, aż zakończy się etap sprawdzania mojej osoby. W styczniu 1973 roku rozpocząłem służbę w MO. Trafiłem do Komendy Stołecznej do Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego.
Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę, do najbardziej elitarnej wtedy Sekcji Zabójstw, nazywanej tak potocznie, bo faktycznie była to Sekcja do walki z Przestępczością przeciwko Życiu i Zdrowiu. Już pierwszego dnia wpadłem w wir pracy. Chodziło o zabójstwo znanego arystokraty. Wtedy poczułem smak prawdziwej śledczej roboty. Brałem udział w wielogodzinnych przesłuchaniach i rozpytaniach, dzień i noc. Chociaż byłem jedynie protokolantem, dla mnie to był prawdziwy test. Złapałem dochodzeniowego bakcyla, od samego początku spodobała mi się ta robota, to stopniowe dochodzenie prawdy, skrupulatne gromadzenie dowodów, można powiedzieć, że trafiłem w miejsce stworzone wprost dla mnie. Mając w pamięci sklepowe malwersacje, to jakbym trafił z lokalnego podwórka do ekstraklasy. Poza tym to co zobaczyłem, przeczyło obiegowym opiniom w społeczeństwie, że milicjanci nic nie robią. Tam był żywioł, dwie doby spędzone w komendzie, dziesiątki rozpytanych i przesłuchanych osób i jasno określony cel. Zdobyć dowody i zatrzymać zabójcę. Później inna grupa milicjantów zatrzymała go w Zakopanem. Początek mojej służby był wyjątkowo barwny.
I tak przez kolejne lata uczyłem się dochodzeniowej pracy, najpierw jako protokolant, później śledczy. Zostałem też oficerem, kończąc półroczny kurs w Akademii Spraw Wewnętrznych. Znalazłem się w gronie pierwszych pozyskanych z cywila, milicyjnych magistrów, którzy po reformie MO zasilili jej szeregi. Mile wspominam pobyt w akademii. Wykładali tam prawdziwi praktycy, którzy pokazywali, jak wygląda od podszewki każdy rodzaj służby. Po powrocie ze studium oficerskiego zostałem mianowany na stopień podporucznika. Wróciłem do Sekcji Zabójstw, a później zostałem przeniesiony do Sekcji Nadzoru. Była to komórka organizacyjna, która sprawowała nadzór merytoryczny nad pracą dochodzeniową, realizowaną przez komendy, komisariaty, posterunki wchodzące w skład Komendy Stołecznej MO. Do zadań sekcji należało też wspieranie tych jednostek w zakresie dostępu do biegłych czy też badań z zakresu kryminalistyki. Wiodącym zadaniem była też ocena jakości realizowanych czynności dochodzeniowo-śledczych.
Po kilku kolejnych latach awansowałem na kierownika Sekcji V Kryminalnej, która miała bardzo szerokie spektrum działania, głównie na polu zwalczania przestępczości pospolitej.
W tym czasie, ponieważ byłem najmłodszy, dostałem działkę określaną przez niektórych jako najgorszą, czyli sprawy pożarów, podpaleń, katastrof kolejowych oraz innych. Dziedzinę dochodzeniowej pracy nie tylko pracochłonną, ale też pełną drastycznych obrazów ofiar, których zwykle było więcej niż przy zabójstwach. To jednak jeszcze bardziej doświadczyło mnie w pracy dochodzeniowca, zdobyłem wiedzę, która pozwoliła mi szerzej patrzeć na pracę śledczą. Zostałem nawet skierowany na specjalistyczne szkolenie do Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej na studium operacyjno-pożarnicze, gdzie pod okiem oficerów strażaków, milicjanci, prokuratorzy i sędziowie zdobywali wiedzę na temat zagrożeń pożarowych oraz czynności, jakie są podejmowane w związku z wyjaśnianiem takich spraw. Dzisiaj są źródła wiedzy powszechnie dostępne, jest Internet, mnóstwo materiałów filmowych, publikacji. W tamtych czasach, żeby zdobyć wiedzę, trzeba było ją uzyskać od samych fachowców z konkretnej służby czy instytucji, którzy się określoną tematyką na co dzień zajmowali.
Oględziny spalonego wagonu, Warszawa Praga Południe 1976 rok, drugi od lewej ppor. Wiktor J. Mikusiński.
Wracając do prac Sekcji V, to oprócz katastrof i pożarów zajmowaliśmy się najczęściej sprawami kradzieży, w tym samochodów, kieszonkowymi, oszustwami, wyłudzeniami. Ktoś mógłby powiedzieć – prawie całym kodeksem karnym. Mieliśmy mnóstwo pracy, prawdziwa fabryka, w której cały czas pracowały nasze umysły śledcze. Kuźnia prawdziwych fachowców, którzy musieli dobrze się zwijać, żeby podołać tak dużej liczbie wszczynanych postępowań. Ten etap służby w MO zakończyłem jako kierownik sekcji. Dlaczego ten etap? W kolejnych swoich wypowiedziach dokładnie wyjaśnię.
I tak przyszedł rok 1981, kiedy zaangażowałem się w działalność związkową w MO. Swoją aktywność na rzecz wdrożenia reform i stworzenia prawdziwych związków zawodowych okupiłem zwolnieniem mnie ze służby. 31 sierpnia 1981 roku pożegnałem się Milicją Obywatelską. Kiedy wróciłem z urlopu, kadrowiec wręczył mi rozkaz o zwolnienia ze służby. Przeczuwałem, że taki będzie finał. Już w czerwcu 1981 roku rozpoczęło się represjonowanie związkowych działaczy, szykany, groźby i zwolnienia kolejnych funkcjonariuszy.
Miałem 10 lat przerwy od munduru. Do stanu wojennego razem z moimi kolegami, z tymi co musieli odejść z MO oraz tymi, którzy nabyli prawa emerytalne, prowadziłem nadal działalność związkową. Zaliczałem się wtedy do tych, którzy nie zdążyli nabyć uprawnień emerytalnych. Wraz ze stanem wojennym przyszło też internowanie. Znalazłem się w grupie siedmiu warszawskich działaczy związkowych internowanych w Białołęce, później w Kielcach. Kiedy nas wypuszczono, przez dwa lata pozostawałem bez zatrudnienia. Miałem problemy ze znalezieniem pracy, a jednocześnie byłem ścigany, jako uchylający się od pracy. To taki paradoks, ale faktycznie taki to był stan rzeczy. Z jednej strony ówczesna władza nie pozwalała mi pracować i podejmować pracy w zakładach państwowych, a z drugiej ścigała mnie jako tego, który się od pracy uchyla. To było wtedy wykroczenie z ustawy o przeciwdziałaniu uchylaniu się od pracy.
To nie było tak, że tej pracy nie chciałem podjąć. Otrzymywałem skierowania z Wydziału Zatrudnienia Urzędu Miejskiego i zgłaszałem się do wskazanego pracodawcy. Kierowano mnie na badania, a kiedy wracałem, nagle dowiadywałem się, że był tu ktoś taki, pana kolega, kto powiedział, żeby pana nie zatrudniać. Tak władza odgrywała się na mnie za moją działalność związkową. W końcu jednak…
Dostałem pracę w Polskim Związku Wędkarskim. Na szczęście nie była to „państwówka”, tylko społeczne stowarzyszenie, którego macki ustroju tak bardzo nie obejmowały. Zostałem tam specjalistą do spraw ochrony wód. Dla mnie ta materia nie była zbyt bliska, dlatego poszedłem na zaoczne studium w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego na kierunek: kształtowanie ochrony środowiska. Po ukończeniu tego studium może nie czułem się od razu fachowcem w tej dziedzinie, ale zdobyłem wiedzę, dzięki której mogłem wykonywać swój nowy zawód. W tym czasie w Polsce ochrona wód należała do kompetencji PZW. Równolegle działałem w podziemiu, prowadząc działalność wydawniczą i spełniałem się jako dziennikarz. Może to mocno powiedziane, ale pisałem teksty do wydawanych w podziemiu tytułów. Oprócz tego zajmowałem się kolportowaniem ulotek, gazet i książek w ramach tzw. drugiego obiegu, którego nie obejmowała cenzura. Wydawałem między innymi miesięcznik „Prawo i bezprawie” dla Komisji Interwencji Praworządności NSZZ „Solidarność” prowadzonej przez Zofię i Zbigniewa Romaszewskich. Redagowałem również pismo „Słowo i czyn” wydawane przez NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”. Z grupą internowanych wcześniej działaczy współpracowałem z redakcją dywersyjnego pisma dla milicji „Godność” wydawnictwa CDN, które było w opozycji do oficjalnego pisma KG MO „W Służbie Narodu”. Dzięki tej podziemnej aktywności mogłem z tzw. drugiego szeregu obserwować zachodzące w kraju zmiany. Dla mnie to było fascynujące. Miałem też mały udział w ważnym dla historii Polski wydarzeniu. Zostałem sekretarzem strony solidarnościowej podstolika rolniczego Okrągłego Stołu. Tych podstolików było wiele, tyle ile branż i dziedzin, które miały być reformowane. Następnie, przed wyborami w czerwcu 1989 roku, zaangażowałem się w prace komitetu wyborczego Jacka Kuronia, byłem jego mężem zaufania w komisji wyborczej. Zostałem również członkiem zarządu Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” na Żoliborzu. Pochłonięty pracą społeczną, o milicji już nawet nie myślałem, to była przeszłość, tak to postrzegałem.
Targi książki w Pałacu Kultury i Nauki, maj 1989 rok. Stoisko podziemnego wydawnictwa „Myśl”.
Po wyborach 1989 roku rozpocząłem pracę w Kancelarii Senatu. Później trafiłem do Najwyższej Izby Kontroli, gdzie pracowałem w Departamencie Służb Mundurowych. Wtedy uświadomiłem sobie, że mam potężną dziurę emerytalną. Skorzystałem z ustawy o przywróceniu praw pracowniczych osobom pozbawionym zatrudnienia za działalność związkową, samorządową, przekonania polityczne i religijne. Ustawa ta zaliczała okres represji do stażu pracy, w moim przypadku do okresu służby. Dlatego postanowiłem wrócić do Policji. Przywdziałem znowu mundur i w listopadzie 1990 roku rozpocząłem służbę w Komendzie Głównej Policji w Biurze Prawnym, a wkrótce przeszedłem do Komendy Stołecznej na samodzielne stanowisko do spraw współpracy z samorządami. To nie były łatwe czasy dla nowo powstałej Policji. Uporządkowanie nie tylko struktury, ale też zakresu kompetencji, a zwłaszcza spraw własnościowych dotyczących policyjnych nieruchomości, było wyzwaniem dla zarządzających formacją. Właśnie na tej fali zmian służb mundurowych zostałem Zastępcą Komendanta Stołecznego Policji, a od 1 grudnia 1991 roku szefem stołecznego garnizonu (do 1994). Czas, kiedy kierowałem KSP, nie był łatwy. Policja, owszem, zmieniała się, ale potrzebowała jeszcze czasu, aby można było przeprowadzić wiele zmian i reform. Dla mnie to też był czas wejścia jak gdyby w nowe środowisko, ale też w realne zagrożenia, takie jak na przykład gwałtowny rozwój przestępczości zorganizowanej w dekadzie lat 90-tych. Policja na samym początku pokutowała jeszcze za milicję. Wszystko się docierało, trzeba było budować na nowo zaufanie. Patrzono na tę służbę nieufnie, bo od czasów milicji minęło raptem kilka lat, a tamta była przecież określana jako „zbrojne ramię partii”. Dlatego tamten czas, dla mnie jako dowodzącego stołecznym garnizonem, to była bardzo obciążająca praca. Po wypracowaniu wymaganych lat do emerytury odszedłem w stan spoczynku w stopniu nadkomisarza Policji, na który regulaminowo awansowałem.
Zdjęcie: Andrzej Potocki. Przysięga Oddziału Prewencji Policji KSP, 1992 rok.
Obserwując formację, później już w cywilu, mogę powiedzieć, że musiała minąć co najmniej dekada, żeby Policja zaczęła funkcjonować efektywnie i cieszyć się zaufaniem społecznym. Powstały w tym czasie nowe służby, nowe instytucje, wszystko w naturalny sposób się dotarło. W kwietniu 1990 roku uchwalono ustawę o Policji, a w maju zarejestrowano Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Policjantów. Można powiedzieć, że NSZZP rządził wówczas w Policji, choć nie dosłownie i bezpośrednio. Miał być przeciwwagą dla dawnego aparatu zarządzającego formacją. Związek to była ta grupa funkcjonariuszy, których państwo obdarzyło największym zaufaniem. Miał duży wpływ na budowanie ówczesnych kadr w Policji. Ze związkiem po prostu bardzo się wtedy liczono i odegrał on ważną rolę w procesie transformacji. To właśnie policyjni związkowcy mieli nieść postęp, ich celem i zadaniem było zerwanie z milicyjnymi stereotypami, budowanie nowego etosu, ale też stanie na straży policyjnych praw.
Obecnie zajmuję się historią, czego efektem są książki o ruchu reformatorsko-związkowym. Działam społecznie w środowisku byłej opozycji antykomunistycznej, jestem członkiem zarządu Stowarzyszenia Wolnego Słowa. Udzielam się społecznie na rzecz przestrzegania praworządności. Mogę powiedzieć, że cały czas działam na rzecz budowania państwa prawa i przestrzegania konstytucji.
Jeśli zaś chodzi o pasje, to jedną z nich jest żeglarstwo, które uprawiam od czasów milicji. Wtedy już należałem do sekcji żeglarskiej, która funkcjonowała ramach Klubu Sportowego „Gwardia” w Komendzie Stołecznej MO. Kiedy wróciłem do Policji, ponownie wróciłem do żeglarstwa, lecz tym razem do Klubu Żeglarskiego „Naktuz”, który powstał po zlikwidowaniu wspomnianej sekcji. Klub ten istniał długie lata, później się usamodzielnił
i zrzeszał głównie emerytów resortowych. Byłem jego aktywnym członkiem do samego końca. Od kilku lat już nie istnieje. Jeżeli chodzi o łódkę, to własnej nie mam, ale wypożyczam. Wybieram głównie Mazury, chociaż mam znajomych w Szwecji i zdarza mi się z nimi pływać po morzu, głównie za cel obieramy Bałtyk i cieśniny duńskie. Byłem i jestem zagorzałym pasjonatem siatkówki, jednak kontuzje wykluczyły mnie z tej dyscypliny i przerzuciłem się na rower. Często wyjeżdżam w trasy po 70-80 kilometrów. Staram się cały czas prowadzić aktywny tryb życia.
Skąd wziął się pomysł na napisanie książek? Czy celem było, aby trafiły one do środowiska policjantów, czy też zamierzał Pan rozszerzać grono odbiorców? Czy to złożenie hołdu tym, którzy podjęli reformatorskie wyzwanie w Milicji Obywatelskiej, zerwanie ze stereotypami, pokazanie społeczeństwu, że w szeregach MO byli po prostu ludzie, były normalne ludzkie odruchy?
Chciałem po pierwsze ocalić od zapomnienia, udokumentować ten wyjątkowy ruch, tych ludzi, ich idee oraz poświęcenie. Po drugie pokazać, że milicjanci byli też środowiskiem społecznym, które czuło, reagowało i myślało tak, jak całe społeczeństwo. Tam też byli inteligentni ludzie, myślący, dostrzegający rodzące się w Polsce zmiany. Bardzo chcieliśmy się włączyć w proces tych przemian, dostrzegaliśmy, co złego dzieje się w państwie. Chcieliśmy wykorzystać fakt zachodzących w kraju zmian, zerwać ze stereotypem, z tą niewdzięczną wizytówką bijących rąk partii oraz filara ustrojowego. Opinia społeczna była taka, że milicjant tylko leje pałą, ale nikt nie myślał o tym, że jego głównym zadaniem jest walka z przestępczością. Ten polityczny wydźwięk funkcjonowania MO przykrywał wymiar czysto zawodowy, czyli prawdziwą pracę, gdy tkwimy w robocie po kilka dób, zdobywamy dowody, zatrzymujemy sprawców. Pisząc moje książki, chciałem pokazać ludziom, że byliśmy ulepieni z takiej samej gliny, mieliśmy takie same uczucia i że nasze środowisko podlega takim samym procesom jak społeczeństwo. Chciałem oddać hołd moim kolegom, uhonorować ich za to, że działali nie na darmo. Wszyscy zaangażowani na rzecz zmian funkcjonariusze zasługują na pamięć i szacunek, a także pokazanie ich od tej dobrej strony.
Zdjęcie: Daniel Niezdropa, WKS KSP
Czasy, w których Pan służył, nie były lekkie. Jak wyglądała służba funkcjonariusza, dochodzeniowca w pańskim przypadku. Z książki Bunt milicjantów… można dowiedzieć się wiele o realiach służby, ale też o zaangażowaniu w pracę, spaniu na biurkach, zmęczeniu, o zdobywaniu dowodów pod presją czasu? Nie było urządzeń, techniki, była dedukcja, pomysłowość. Czy coś jeszcze?
Nie było łatwo, to fakt. Pracując przy sprawach, trzeba było ręcznie wertować kartoteki, odwoływać się do pamięci starszych służbą milicjantów, ich wiedzy na temat środowisk przestępczych, czy też sposobu działania sprawców. Wtedy też tworzyliśmy bardzo zgrane zespoły. Mieliśmy świadomość, że kiedy jest robota, to jedziemy do komendy i pracujemy, ile potrzeba. Nie mówię, że wszyscy byli równo zaangażowani, ale pracowałem z takimi, którzy chcieli coś zrobić. Oczywiście nie brakowało też takich, którzy byli zaangażowani inaczej, byli takim przysłowiowym uchem w środowisku, bo wiadomo, jakie były czasy. Ówczesna władza wyszukiwała nawet w służbach tzw. wrogów ustroju, dlatego trzeba było dobrze ważyć, przy kim można być bardziej szczerym, a przy kim trzeba nabrać wody w usta. Dlatego w zaufanej grupie zawsze spotykaliśmy się po służbie, gdzie już na luzie, czasami w słynnym lokalu „pod pałami” mogliśmy porozmawiać nie tylko o pracy, służbie, ale też podzielić się opiniami na temat zachodzących w kraju zmian oraz wydarzeń. Dlatego to nasze zgranie bardzo pomagało. Pomimo trudnych czasów, inwigilacji, można było funkcjonować. Zdarzały się też czarne owce w środowisku. Potrafiliśmy jednak taką osobę namierzyć i zrobić porządek. Zależało nam na dobrej opinii. W taki sposób namierzyliśmy skorumpowanego funkcjonariusza, który współpracował z grupą złodziei samochodowych. Stawialiśmy na uczciwość, dlatego do końca mojej służby byłem zwolennikiem praworządnych zachowań w służbie.
W latach 70-tych przestępczość rosła, świadczyła o tym liczba przestępstw stwierdzonych. Nową kategorią stała się przestępczość narkotykowa, która pojawiła się w Polsce. Można powiedzieć, że dostępna dla „elit”. Później bardziej powszechna. Czy tak, jak dzisiaj, były specjalnie powołane wydziały do jej zwalczania?
Narkotyki nie są nowością i nie były też wtedy. To zjawisko upowszechniało się stopniowo. „Modne” odurzanie się klejem, później trend na heroinę tzw. polski kompot. Im więcej pojawiało się tych zagrożeń, tym więcej mieliśmy pracy. Lata 70-te właśnie charakteryzowały się tym, że przestępczość w kraju wzrosła. W moim wydziale była sekcja zajmująca się zwalczaniem przestępczości narkotykowej. W połowie wspomnianej dekady władze zaniepokoiły się, że we wzorcowym ustroju socjalistycznym odnotowuje się zachodnie, negatywne zjawiska. Efektem tego było rozwiązanie sekcji narkotykowych i rozproszenie spraw po jednostkach niższego szczebla. Zabrano nam specjalne teczki z próbnikami narkotyków. Później skutkiem braku centralizacji był wzrost przestępczości zorganizowanej. Dzisiaj byłoby to całkowicie niemożliwe.
Brak skonkretyzowanych przepisów, słabe wyposażenie, brak narzędzi do pracy, odzieży ochronnej podczas prowadzenia oględzin – dzisiaj Policja nie odbiega od standardów światowej nowoczesności. Tego dowiedzieliśmy się z pańskich książek. Czy było aż tak trudno? Jak sobie radziliście?
Dzisiaj jest wszystko, dzisiaj jest nowocześnie, nie odbiegamy wyposażeniem od naszych sąsiadów z zachodu i reszty Europy. Za moich dochodzeniowych czasów nie było zaplecza. Jak się jechało na oględziny na noc, to nawet z kupnem jedzenia był problem, w sklepach pusto, nocnych nie było, a tu trzeba pracować. Nie było środków finansowych, żeby stworzyć dobre logistyczne zaplecze, żeby stworzyć milicjantowi godne warunki pełnienia służby. Odzież ochronną, buty, dobre oświetlenie, przybory do pisania. Dobrze to wyglądało, ale w filmie, a nie w realu. Trzeba było się dobrze nagłowić, żeby sobie tak zorganizować pracę, żeby niczego nie brakowało. Prawdopodobnie to był też uboczny efekt kryzysu gospodarczego, który dotknął Polskę w latach 70-tych, w tym również instytucje oraz zakłady państwowe. Lata 80-te to już inne czasy, jednak nie poddam ich ocenie, bo ten czas spędziłem poza resortem.
Tych kilka pytań miało wprowadzić nas w realia służby pełnionej w Milicji Obywatelskiej. Czy był aż tak słaby wizerunek Policji w społeczeństwie, „bijące ręce partii” – tak podobno określano MO? Czy były też dobre opinie, przecież milicjanci robili to samo, co dzisiaj policjanci, pilnowali porządku, ścigali przestępców? Zamiast załatwiać sprawy kryminalne, realizowano zadania dla bezpieki, to irytowało milicjantów? To też jedna z myśli, z pańskich książek. To chyba dobrze świadczy, że w środowisku milicjantów nie było uznania dla działań ówczesnej władzy?
Gdy weźmiemy pod lupę dwudziestolecie międzywojenne, czasy tzw. demokracji ludowej lub czasy obecne, to służba i praca zawodowa funkcjonariuszy miała ten sam charakter. Natomiast wykorzystywanie MO do tłumienia protestów i strajków utrwaliło w społeczeństwie opinię, że jesteśmy „bijącymi rękami partii”. Społeczeństwo oceniało nas przez pryzmat tego, co widziało, stąd wizerunek MO był bardzo negatywny. Ścieżki zdrowia, tzw. bicie po warszawsku, to niechlubne karty MO i to właśnie obniżało zaufanie do tego zawodu. Nas, pracujących uczciwie, obciążało to wszystko niesamowicie. To była właśnie podstawowa rzecz, która skłaniała nas do buntu, do tego, żeby podjąć zdecydowane działania, odzyskać zaufanie społeczne. Tymczasem wrzucono nas wszystkich do jednego worka. Do negatywnych opinii przyczyniały się zadania realizowane ze Służbą Bezpieczeństwa, a raczej zlecane przez bezpiekę. Odmowa wykonania, czy to kontroli, czy też jakiegoś innego sprawdzenia, skutkowała często usunięciem z formacji.
Milicjantom nie było zbyt łatwo, zwłaszcza w relacjach przełożony-podwładny. Nie było możliwości odwoławczych, instancji sądowych od decyzji przełożonych, pozostawał tylko minister?
Tak, zgadza się. Sądy nie rozpatrywały żadnych spraw z zakresu służby. Brakowało instancyjności. Funkcjonariusz był uzależniony od decyzji bezpośredniego przełożonego, który realizował politykę resortu. Przełożonymi byli z reguły starsi milicjanci, mający inne spojrzenie niż my, nowe pokolenie. Bardziej realizowali działania partyjne, ideologiczne. Nie było też odpowiedzialności za podejmowane decyzje i polecenia. Nie było wsparcia prawnego, a do tego bardzo ograniczona droga odwoławcza tylko do ministra. Bardzo często spychano całą odpowiedzialność na szeregowego funkcjonariusza. Nie było określonych zasad etyki zawodowej czy też wskazanych doradców do spraw etyki. Był tylko regulamin dyscyplinarny. Teoretycznie istniały sądy honorowe, jednak w praktyce tego nie realizowano. Za to wykorzystywano tzw. podpadniętych funkcjonariuszy, którzy służyli wewnętrznej inwigilacji.
Jak narodził się ruch reformatorsko-związkowy funkcjonariuszy MO w garnizonie stołecznym? Czy „Solidarność” i tworzenie się ogólnokrajowego ruchu związkowego miały przełożenie na MO?
Przede wszystkim do MO przyszło nowe pokolenie niejednokrotnie po maturze i po studiach wyższych. Władza nie wiedziała, że ukręciła sobie inteligentny bat, że otworzyła furtkę na ludzi rozumnych, którzy inaczej myślą, a nawet krytycznie podchodzą do niewłaściwych rozwiązań i zachowań. Władza mylnie oceniała, że organizacja ich stłamsi i sformatuje. Ci młodzi ludzie, wśród nich i ja, doskonale wiedzieliśmy, czym jest praworządność i na czym polega. Dlatego wręcz chcieliśmy być praworządnymi funkcjonariuszami, a nie wykonawcami poleceń partii. Wywodziliśmy się już z tej nowej kultury młodzieżowej, środowisk, które wprost mówiły o wolnościach obywatelskich. Na tworzenie się ruchów reformatorskich miało wpływ wiele czynników. Kryzys gospodarczy, o którym wspomniałem, miał też wpływ na kryzys w MO. Chcieliśmy to zmienić, chcieliśmy poprawy uposażeń i warunków pracy funkcjonariuszy oraz odzyskania przez nich zaufania społecznego. Dobrym wzorcem do działań było też dla nas powstanie „Solidarności”. Widzieliśmy, że zaczęła się z nią liczyć władza. To był jedyny związek, na którego istnienie pozwoliła komuna. „Solidarność” nie była pozytywnie nastawiona do MO, krytykując ustrój, również na MO wskazywała, jako jego filar. Dlatego początkowo byliśmy w trudnej sytuacji. Z jednej strony imponowała nam działalność niezależnych struktur związkowych w zakładach państwowych, z drugiej chcieliśmy zdobyć zaufanie „Solidarności” i pokazać, że w naszych szeregach też są reformatorzy i zwolennicy zmian. Te czynniki zainicjowały nasz bunt i pomysł stworzenia związku zawodowego funkcjonariuszy.
Milicjanci chcieli mieć swój własny związek, niezależny, żeby skutecznie bronić swoich praw. Jak wyglądało budowanie struktur, tworzenie zalążków ruchu reformatorskiego, organizacja ruchu związkowego? Jakie mieliście postulaty programowe? Czy były jakieś wzorce, dokumenty, może statuty zapożyczone z krajów wolnej demokracji?
Idea związkowa została zapoczątkowana w V Komisariacie MO w Katowicach Szopienicach i żywiołowo rozlała się po całym kraju. W Warszawie zaczęło się 26 maja 1981 roku na zebraniu partyjnym w Batalionie Patrolowym Komendy Stołecznej MO. Uczestniczyli w nim delegaci z warszawskich jednostek, bo tylko w ramach zebrań partyjnych można było gromadzić się i spotykać. Tym razem nie było czytania referatów i listów z KC, ale powołano Tymczasowy Komitet Założycielski Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Funkcjonariuszy MO. Niezwykle ważne są tu słowa: „niezależny” i „samorządny”, bo tylko w Warszawie użyliśmy ich w nazwie. Nie mieliśmy żadnych wzorów, nie opracowywaliśmy wtedy żadnych struktur związkowych. Liczyliśmy po cichu na to, że resort uzna nasze istnienie, że dzięki stworzeniu struktur związkowych w MO w pewien sposób złagodzimy napiętą sytuację i ocieplimy wizerunek formacji. 1 czerwca udało się nam zorganizować zjazd delegatów z udziałem 600 przedstawicieli z całego kraju. Wybrano na nim Ogólnopolski Komitet Założycielski ZZFMO. Prowadziliśmy też rozmowy z generałem Kiszczakiem, ale nie uzyskaliśmy zgody na powstanie związku. Mimo to 10 czerwca złożyliśmy do sądu wniosek o zarejestrowanie związku. Do wszystkich komendantów przyszło wtedy polecenie z MSW, żeby represjonować działaczy. Zaczęły się czystki, zwolniono około 100 funkcjonariuszy. Zawiązywały się kolejne komitety założycielskie, jednak sąd za każdym razem zwracał do uzupełnienia wniosek o rejestrację związku zawodowego. Dopiero wniosek trzeciego komitetu został przyjęty. W tym czasie represje nie ustępowały, zwalniano, przesuwano na stanowiskach. Ostatecznie sąd zawiesił postępowanie dotyczące rozpatrzenia wniosku założycielskiego do czasu uzyskania opinii prawnej na temat: czy policjant jest pracownikiem? Po zakończonej rozprawie poszliśmy do hali sportowej KS „Gwardia” Warszawa, aby zamanifestować, że walczymy o nasze prawa i dać sygnał działaczom „Solidarności”, żeby nam pomogli. W tym czasie w Gdańsku odbywał się I Zjazd NSZZ „Solidarność”. Akcję protestacyjną zrobiliśmy po to, żeby zaproszono naszą delegację na ten zjazd. Przeciwko nam skierowano kompanię ZOMO w mundurach wyjściowych, żeby nie budzić sensacji. Opuściliśmy wówczas halę, ale dzięki temu nasi delegaci wystąpili na zjeździe „Solidarności”. Tak zakończył się pewien etap walki o milicyjne prawa. Do stanu wojennego dotrwała nieliczna grupa aktywistów, którzy chcieli powołania związku zawodowego w MO.
Zdjęcie: Jan Kozak, fotoreporter ZR NSZZ "S" Mazowsze. Hala Gwardii, 25 września1981 rok.
Jeżeli chodzi o nasze postulaty, to przedstawiliśmy dwa programy. Pierwszy – program typowo syndykalistyczny: ochrona interesów materialnych i socjalnych funkcjonariuszy, zabezpieczenie ich praw pracowniczych, dbanie o godność i honor oraz podnoszenie kwalifikacji zawodowych funkcjonariuszy, dbanie o praworządność działań i odzyskanie zaufania społecznego. Drugi – reformatorski w zakresie instytucjonalnym oraz ustrojowym: poprawa organizacji pracy i wyposażenia służbowego, likwidacja biurokracji, zapewnienie pomocy prawnej w przypadku bezprawnego polecenia przełożonego, naruszenia godności czy niesprawiedliwego traktowania funkcjonariuszy, powołanie sądów honorowych, sprawiedliwy rozdział dóbr reglamentowanych (upodmiotowienie funkcjonariuszy). Były też postulaty zmian takich, jak: rozdzielenie z SB, odpolitycznienie MO, bowiem „służebna rola wobec PZPR zamiast wobec narodu stawia nas w rzędzie bojówkarzy partyjnych”, likwidacja bezprawnych przywilejów nomenklatury partyjnej, likwidacja archaicznej struktury stalinowskiej resortu spraw wewnętrznych i milicji, rozwiązywanie konfliktów społecznych drogą polityczną, a nie siłową i nieangażowanie do tego milicji. Chcieliśmy przede wszystkim realizacji naszego celu: „Milicjant człowiekiem zaufania publicznego”.
Jaki był Pana udział w tworzeniu struktur związkowych? Czy miał Pan świadomość, że taki udział oficera nie był w tym czasie mile widziany przez kadrę dowódczą, czy może było jednak inaczej, mieliście ciche poparcie dla tworzenia struktur związkowych?
Nie mieliśmy żadnych przyjaciół. Dla kierownictwa i przełożonych byliśmy zdrajcami. To był przede wszystkim ruch podoficerów MO, wsparty przez młodych oficerów. Po wprowadzeniu represji środowisko odcięło się od nas. Zostaliśmy skazani na banicję. Jeśli chodzi o moją pracę organizacyjną, to byłem członkiem Tymczasowego Komitetu Założycielskiego NSZZFMO, przewodniczącym Ogólnopolskiego Komitetu ZZFMO do 9 czerwca, a najważniejszym dokumentem organizacyjnym był statut, którego projekt opracowałem razem z Krzysztofem Durkiem z Krakowa.
Jak wyglądał okres internowania, jakie było podejście do internowanych funkcjonariuszy?
Wiedzieliśmy, że są przygotowania do stanu wojennego. Ukrywałem się przez dwa miesiące i zostałem zatrzymany przez stołecznych milicjantów. Z Warszawy było siedmiu internowanych milicyjnych związkowców. Byliśmy w dyspozycji Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego KSMO. To był też taki test lojalności dla milicjantów, którzy zostali w służbie. Byłem internowany najpierw w Areszcie Śledczym w Białołęce, a później w Zakładzie Karnym w Kielcach. Byliśmy traktowani tak, jak inni. Zostałem zwolniony w ostatnim dniu istnienia obozu dla internowanych. Nawet tam walczyliśmy na swój sposób, na przykład wytwarzaliśmy stemple tzw. poczty obozowej, którymi oznaczaliśmy koperty, przekazywane na zewnątrz. Cały czas demonstrowaliśmy naszą niezależność. Nie udało się władzy złamać naszych poglądów i przekonań.
Jak wyglądały lata 1982-1989, czy policyjni aktywiści i reformatorzy utrzymywali ze sobą kontakt i czy cały czas wierzyliście w to, że przyjdzie czas reform i stworzenia prawdziwego policyjnego związku? Czy mieliście ze sobą kontakt, czy zawiesiliście Waszą działalność reformatorską?
Zostało nas kilku, działaliśmy w wydawnictwach podziemnych. Ze środowiskiem milicyjnym nie mieliśmy żadnego kontaktu. Nie było nawet możliwości oddziaływania na to środowisko.
Knując w podziemiu, doczekałem obrad Okrągłego Stołu. Wtedy uznałem, że nadszedł czas powrotu do idei milicyjnego związku zawodowego. W lutym 1989 roku napisałem list do zespołu zajmującego się prawami pracowniczymi, w którym przypomniałem naszą działalność reformatorską i zwróciłem uwagę na potrzebę utworzenia struktur związkowych w MO. Dopiero kiedy powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego, rozpoczęły się prace nad reformą resortu spraw wewnętrznych. W lipcu 1989 roku ukazał się w „Gazecie Wyborczej” mój artykuł o działalności związkowej w MO. Wtedy jeszcze nie myślałem o powrocie do Policji. Bardziej wspierałem jej powstanie i angażowałem się na rzecz powstania nowej, wolnej Polski.
Odrodziliście się jak feniks z popiołów, część z Was powróciła, aby tworzyć policyjny związek zawodowy, czy ma Pan poczucie spełnienia, że misja, której się podjęliście, zakończyła się powstaniem organizacji związkowej w wolnej Polsce?
Faktycznie odrodziliśmy się, a raczej nasze idee. Część wróciła do służby, część jednak nie. Mam olbrzymią satysfakcję, że powstała Policja i NSZZ Policjantów, to o co walczyliśmy. Dzisiaj policjanci nie są przedmiotem przesuwanym przez przełożonego, mają do kogo się zwrócić. Mają swoją podmiotowość. Mogą się odwołać, mogą skorzystać z pomocy związku. Jest instancyjność i kompetencyjność sądów.
Policja zawsze będzie na firmamencie publicznego zainteresowania. Dlatego budowanie Policji, jako formacji służącej społeczeństwu, stojącej na straży ładu i porządku, powinno zawsze wznosić się ponad podziałami. Pewien amerykański funkcjonariusz powiedział w jednym z naszych wywiadów: „będziesz dobrym ojcem, sąsiadem, człowiekiem, to będziesz też dobrym gliniarzem”. Co Pan o tym myśli, jaką ma Pan wizję Policji? Jakie oczekiwania ma Pan wobec niej, jako obywatel?
Walczyliśmy o to, żeby odszedł w niepamięć stereotyp funkcjonariusza jako „ślepego, niemyślącego bagnetu”. Policjant musi przede wszystkim współdziałać ze społeczeństwem. Mundur nie może stanowić bariery. Ma się kojarzyć z fachowością, a jego właściciel z osobą, do której zawsze można zwrócić się o pomoc. Nam zawsze imponował brytyjski wzorzec funkcjonariusza, który jest uprzejmy, uśmiechnięty, otwarty. I tego, jako obywatel oczekuję od Policji.
Życzę Policji, żeby była zawsze mądrą formacją, kierującą się prawem i słuchającą głosu obywateli. Zaufanie publiczne powinno ciągle wzrastać. To korzyść dla dwóch stron, zarówno dla społeczeństwa, jak i Policji.
Dziękuję za rozmowę.