Sylwetki

Muzyka we mnie

14.06.2013 • Michał Całusiński

Na co dzień jest policjantem w Stołecznym Stanowisku Kierowania, po pracy jego życiem rządzi muzyka, bez której nie potrafi żyć. W jego przypadku nie jest to pusty frazes – muzyce poświęca praktycznie cały swój wolny czas. W jego mieszkaniu od podłogi aż po sufit królują płyty. Tylko on wie, jak odnaleźć tę, której właśnie chce posłuchać. Jeśli wybiera się na koncert, to tylko ze sprawdzonymi znajomymi – wtedy ma pewność, że nikt nie będzie marudził, że za długo, za daleko, za głośno.

Zanim muzyka stała się jego pasją, słuchał jej jak każdy nastolatek. Dopiero w liceum zainteresował się tzw. cold wave, czyli „zimną falą” (jeden z nurtów muzyki postpunkowej). – Chyba mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o słuchanie rzeczy alternatywnych, takich mniej znanych, to w pewnym sensie byłem w klasie prekursorem. Miałem kilku kolegów, którzy lubili podobne, jak ja, zespoły. Zdecydowana większość znajomych słuchała jednak tzw. muzyki popularnej. Mimo to - jak mówi Witek - Jarocin jakoś dziwnie mnie ominął. Nie stroniłem natomiast od namiotu „Intersalto”, który mieścił się na rogu Towarowej i Chłodnej w Warszawie (w latach 80-tych odbywał się tam jeden z największych festiwali muzyki alternatywnej w Polsce – przyp. red.). To, jakiej muzyki słuchałem, było początkowo wyrazem mojego buntu. Zostało mi to do tej pory – mam taką naturę, że nigdy nie idę za stadem. Tak samo jest z muzyką – słucham tego, co mi się podoba, a nie tego, co jest akurat „na topie”.  Do tej pory spotykam się z sytuacjami, że kiedy coś puszczam, niektórzy znajomi patrzą się na mnie jakoś  dziwnie (śmiech).

Witek, jak prawdziwy pasjonat, mimo że ma swoje ulubione zespoły, lubi wiedzieć co się dzieje na każdym rynku muzycznym. – Nie ograniczam się do jednego rodzaju muzyki. Przechodziłem przez wiele etapów - od muzyki elektronicznej do heavy metalu (przez rok). Do dzisiaj dużo czasu poświęcam jazzowi, miałem intensywny flirt z muzyką poważną i w dalszym ciągu chętnie do niej wracam. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu rock i jego odmiana alternatywna, niszowa. Im więcej kupuję płyt, im bardziej „zapoznaję się” z muzyką, tym więcej chcę o niej wiedzieć. Jestem wielkim fanem folku – szczególnie z wysp brytyjskich, ale także muzyki bałkańskiej, cygańskiej. Ostatnio miałem okazję skompletować sobie dyskografię zespołu, w którym grają prawie wszyscy mężczyźni jednej
z rumuńskich wsi.

Cyfrowy odtwarzacz i słuchawki towarzyszą mu praktycznie wszędzie. Jak sam przyznaje, w ogóle nie słucha radia. Uważa, że nawet bardzo dobry utwór, puszczany „na okrągło”, szybko może się znudzić. Choć jego płytoteka liczy około 8 tys. płyt, cały czas kupuje nowe. - W czasach licealnych chodziłem na tzw. giełdy czadowe (miejsca, gdzie niezależni dystrybutorzy oferowali płyty, kasety, koszulki itp. – przyp. red.). Można tam było zdobyć kasety, płyty winylowe z muzyką alternatywną. Kiedy w latach 90-tych pojawiły się pierwsze CD, zacząłem kupować zarówno to, co już miałem na kasetach jak i nowości. Do tej pory, mimo że całą płytę można obecnie znaleźć w Internecie, i tak je kupuję. Jestem kolekcjonerem i nie umiem sobie odmówić przyjemności ich posiadania oraz bieżącego odsłuchiwania – mówi Witek i dodaje – płyty zdarzało mi się ściągać nawet z Australii, ale czas transportu był tak długi, że szybko z tego zrezygnowałem. Teraz, kiedy jestem w Londynie albo w Berlinie, obowiązkowym punktem jest second hand z płytami. Razem ze znajomymi potrafimy tam spędzić nawet 4 godziny na wyszukiwaniu muzycznych perełek.

Naturalną koleją rzeczy dla osoby tak bardzo lubiącej muzykę, jak Witek, są wyjazdy na koncerty. Jedną z jego ulubionych kapel jest The Levellers. – To angielska grupa rockowa, która swoim graniem nawiązuje do muzyki folk oraz punk. Szczególne wrażenie robi na mnie skrzypek - Jonathan Sevink. Teksty „levellersów” dotyczą ważnych społecznie tematów. Pierwszy raz widziałem ich na żywo w 1996 roku, a od 2007 roku byłem prawie na ich wszystkich koncertach w Polsce, Berlinie i Pradze – mówi Witek i dodaje - ten zespół „odkryłem” kilkanaście lat temu w małym muzycznym sklepie przy Placu Zbawiciela. Pamiętam, że kiedy wróciłem do domu z płytą i wysłuchałem pierwszego numeru, od razu pojechałem po kolejną. Jakiś czas temu, podczas jednego z berlińskich koncertów kolega przyprowadził do naszej grupy wokalistę – Marka Chadwicka. Przez chwilę z nim rozmawialiśmy – bardzo sympatyczny człowiek.

Berlin to mekka osób chcących posłuchać na żywo ulubionych muzyków. – To miasto ma niesamowite możliwości. W Warszawie zdarza się, że przez dłuższy czas nie dzieje się nic ciekawego, nie gra żaden zespół, na którego koncert chciałbym pójść. Dużo lepiej pod tym względem jest we Wrocławiu, ale tylko np. w Berlinie na trzydniowym wyjeździe potrafię być na dwóch świetnych koncertach. Tam istnieje możliwość usłyszenia bardzo dobrych kapel, których w Polsce nie sposób jeszcze uświadczyć – mówi Witek.

Jednym z takich zespołów jest nowojorskie trio punk bluesowe The Jon Spencer Blues Explosion. – Oni bardzo rzadko przyjeżdżają do Europy, a jeśli już, to na duże festiwale, których ja nie jestem fanem – zdradza nasz bohater i dodaje – wolę słuchać muzyki w klubie – nie umykają mi wtedy żadne dźwięki. W grudniu, w małym berlińskim klubie, zagrali jeden z moich koncertów życia. Czegoś tak wspaniałego, wyjątkowego dawno nie przeżyłem. Pamiętam, że na ich występ bilety kupiłem podczas mojego wrześniowego wypadu na „levellersów”.

Koncerty, na które jeździ, dają mu jak sam mówi - „pożywkę do życia”. – Pamiętam koncert Nicka Cave’a, na którym byłem we Wrocławiu. Mieliśmy wracać z niego z kolegą samochodem. Niestety, coś mu wypadło i musiałem jechać pociągiem, który w Warszawie miał być dopiero o 5.30, a ja o 6.00 miałem zacząć służbę. Udało się – zdążyłem do pracy. Byłem zmęczony,  ale i zadowolony z dobrze „wypełnionego muzycznego obowiązku”. Ludzie często dziwią się, że można pojechać do innego kraju na jeden dzień tylko po to, aby coś zobaczyć i zaraz wrócić. Ja nie widzę problemu w tym, żeby po dyżurze w pracy pojechać od razu na koncert, wrócić z niego i następnego dnia znowu iść do pracy. W ten sposób kiedyś spędziłem Święta Wielkanocne. Kiedy spotkałem się później z kolegami i pytali mnie, czy się nie przejadłem - byli bardzo zdziwieni, kiedy dowiedzieli się, że nie miałem okazji, bo byłem w Berlinie na koncercie.  

Nie tylko muzyka i fascynujące opowieści o koncertach są znakiem rozpoznawczym Witka. Uważni obserwatorzy z pewnością zauważyli jego bardzo oryginalne T-shirty. – Kiedy ma się jakąś ulubioną kapelę, to człowiek chce się z nią utożsamiać. Niektóre zespoły mają wręcz fenomenalne pomysły na koszulki, bluzy. Samych koszulek „levellersów” mam około 12. Jak sam przyznaje w jego szafie można znaleźć też T-shirty przedstawiające np. śmieszne analogie do obecnych czasów. -  W ten sposób mogę pokazać jaki jestem, jakie mam poczucie humoru. Nie można nosić tego, co wszyscy – trzeba być oryginalnym – wyjaśnia Witek.

Przyjaciele i znajomi Witka bardzo często proszą go, żeby im coś fajnego polecił do posłuchania. – Lubię się dzielić muzyką z innymi – szczególnie kiedy zauważę, że ktoś jest elastyczny, nie zamyka się na nią. Czasami, żeby pokazać swoją pasję innym, puszczam swoje ulubione kawałki na tzw. domówkach.

W najbliższym czasie Witek planuje kolejne wypady na koncerty. – Na pewno będę na Motörhead, który uwielbiam od niepamiętnych lat. Pewnie wybiorę się też na Impactfest – będzie tam grał zespół Slayer – mój ulubiony zespół heavy metalowy. Co dalej – jeszcze nie wiem, ale pewnie nie zabraknie mnie tam, gdzie będą fajnie i dobrze grali…. 

tekst Agnieszka Włodarska
foto archiwum prywatne Witka Kielaka